wtorek, 9 września 2014

Rozdział 7 - Młyn



Na samym początku, chciałabym mocno przeprosić was za tak długą nieobecność. Nie planowałam tego, nie udało mi się wstawić tego rozdziału wcześniej, jednak obiecuję poprawę! :) Dziękuję serdecznie Lusi A. i Pisane Wyobraźnią za cudowne komentarze - cieszę się, że to co piszę wam się podoba - a także wszystkim cichym czytelnikom, którzy nie planują się ujawniać :) Zapraszam do czytania!



Las był gęsty, a ciemne gałęzie ledwo odcinały się od nieba. Liście dawno już spadły z drzew, zasypując błotniste podłoże, więc księżyc bez przeszkód oświecał Jaredowi drogę. Coraz rzadziej napotykał drzewa iglaste, przez co czuł się nieprzyjemnie zbyt widoczny.
            Zdarzało się, że co jakiś czas, jakieś zwierzę wyskakiwało mu na przód, po czym szybko uciekało w głąb lasu. W którymś momencie złapał leżący mu pod nogami gruby kij i zaczął ochraniać się nim jak tarczą. Podejrzewał, że krótki nóż na niewiele mu się zda, jeśli przyjdzie mu stanąć twarzą w twarz z jakąś leśną bestią.
            Zesztywniał, wyobrażając sobie atakującego niedźwiedzia. W takim wypadku, nawet karabin nie uratowałby mu tyłka. Rozejrzał się znowu po okolicy i usiadł pod jednym z wielkich pni. Od razu zakręciło mu się w głowie.
            Dotknął palcami skroni i poczuł zaschniętą krew, która zdążyła poplamić jego i tak brudną koszulkę. Czuł się beznadziejnie. Adrenalina przestawała działać, a on coraz wyraźniej czuł ból, we wszystkich poranionych częściach ciała. Podniósł do góry nóż i przyjrzał mu się. Blade światło odbijało się od ostrza.
            Co on właściwie robił? Każda zabrudzona rana na jego plecach, przypominała mu jak wielkim był idiotą. Uśmiechnął się gorzko. Peter z pewnością, właśnie coś takiego by mu teraz powiedział.
            Zamknął oczy. Miał nadzieję, że Dominica szybko wróci do zdrowia. I że ten wypadek nie będzie niósł ze sobą większych konsekwencji, dziewczyna miała w końcu tylko czternaście lat. To on ją w to wciągnął, nie mogąc sobie samemu poradzić.
            Myśli o Dominice, sprowadziły go do jej domu, gdy jeszcze dzisiaj rano, leżał tam, starając się odespać pechową noc. W sumie, gdyby zignorować ten chłód, to tutaj też mógłby się położyć i…
            Niespodziewany skowyt przeszył jego uszy na wylot. Zdecydowanie różnił się od psiego czy wilczego, jednak był do nich wystarczająco podobny by wiedzieć co się zbliża.
            Na chwilę zapomniał jak się oddycha, jednak reszta jego ciała szybko się rozbudziła i zerwał się na nogi. Nie będzie miał szans w walce z chorymi szakalami. Wsadził nóż do kieszeni i złapał się najniższej gałęzi drzewa. Zaparł się nogami o pień i podciągnął, ignorując bolący nadgarstek.
            Gdy był wystarczająco wysoko, zamarł w bezruchu, nasłuchując. Drzewo było potężne, a gałęzie grube, więc nawet bez liści, mogły ukryć jego ciało. Delikatne szelesty docierały do jego uszu, a serce podskoczyło u tak gwałtownie, że wstrzymał oddech.
            Po chwili usłyszał kolejny skowyt, a gdy spojrzał w dół, zobaczył trzy biegnące drapieżniki. Nie wyglądały na tak wściekłe, jak ten który zaatakował Dominicę, jednak w wielu miejscach, również nie miały sierści. Jeden z szakali przebiegł dokładnie pod Jaredem, a drugi szybko go dogonił. Trzecie zwierzę, zatrzymało się przy pniu. Szakal zaczął węszyć, niemal wciskając swój nos w podłoże.
            Jaredowi serce podskoczyło do gardła. Te podobne do psów zwierzęta potrafiły złapać jego zapach, co jeśli umieją wspinać się po drzewach?
            Szakal nadstawił uszu, a on sam wyciągnął nóż. Przyłożył ostrze do kawałka gałęzi i z całym swoim skupieniem zaczął go odrywać.
            Trzask jaki wydała kora, z pewnością musiał usłyszeć cały las.
            Szakal podniósł łeb i zaczął warczeć, więc Jared nie marnując czasu odrzucił korę w stronę drzew za nim. Rozległy się odgłosy podobne do przedzierania się las, a zwierzę natychmiast skierowało w tamtą stronę swój pysk. W tym samym momencie pojawiły się dwa inne szakale.
– Eja! – rozległ się krzyk. Jared błyskawicznie spojrzał w tamtą stronę. – Co jest? Do roboty, wyleniałe sierściuchy!
            Zmrużył oczy, starając się dojrzeć poprzez ciemności wołającego mężczyznę. Był wysoki i widocznie napakowany. Na chwilę księżyc oświetlił jego czerwone włosy.
            – Głupie bydlaki – warknął Gregory Nigel.
            Zwierzęta wygięły grzbiety, a z pyska jednego z nich zaczęła wydobywać się szara piana.
            Nigel bynajmniej się nie wystraszył. Wyciągnął zza paska coś co wyglądało na bat, a drugą ręką sięgnął po jakieś białe pudełko.
            Uśmiechnął się paskudnie, otwierając pokrywkę i wyciągnął jakiś mały przedmiot. Jared musiał naprawdę wytężyć wzrok, żeby zrozumieć, że była to strzykawka z jakimś płynem. Nigel opuścił dłoń, tak, żeby była dobrze widoczna dla szakali. Ich reakcja była niespodziewana.
            Niczym wytresowane psy, szakale przestały warczeć i usiadły na ziemi, pochylając łeb do przodu. Ich oczy dalej uważnie obserwowały Nigela, a nosy poruszały się, węsząc zapach. Wszystkie trzy niespokojnie poruszały ogonem.
            Po chwili Nigel zaśmiał się gardłowo i zamknął strzykawkę z powrotem w pudełku. Szakale podniosły się wzburzone, jednak jeden trzask bata przywrócił je do porządku.
            Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo.
            – Won! – ryknął w stronę zwierząt. Głos miał chrapliwy i niewyraźny. Uderzył batem szakala, a on wydał z siebie skowyt. – I macie go znaleźć, bezużyteczne kupy sierści! Wiemy, że tu jest!
            Jared wstrzymał oddech, obserwując podążającego za szakalami Nigela. Jego czerwone włosy odcinały się od ogarniającej ich ciemności.
            Odczekał parę minut, nasłuchując. Rozejrzał się i zeskoczył z drzewa, wydając z siebie głośny jęk bólu. Czuł się jakby połamał kolana, razem ze wszystkimi kośćmi od pasa w dół. Kucał przez chwilę, szukając obrażeń, jednak wszystko wyglądało w miarę w porządku. Złapał znaleziony wcześniej kij i krzywiąc się, ruszył przed siebie.
            Przez chwilę nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Dalej żył, mimo spotkania z kojotami i samym Gregorym Nigelem! W końcu jakieś zwycięstwo.
            Mimo wszystko poczuł jeszcze większy strach. Nigel udowodnił mu, że to nie sen, ani jakaś chora zabawa. Caduto naprawdę kontroluje szakale.
            Nagle znalezienie Cassidy stało się jeszcze bardziej realne.
            Ta myśl sprawiła, że w Jaredzie obudziła się jakaś nowa siła, która zagłuszyła ból w całym ciele. A przynajmniej do momentu, w którym las zaczął się przerzedzać.
Drzew było coraz mniej, a po paru minutach Jared stanął na skraju wielkiej łąki. Od razu jego wzrok spoczął na gigantycznym młynie. Nieruchome ramiona, wydawały się nieproporcjonalnie duże na tle ciemnego nieba. U stóp młyna leżało kilka porozrzucanych worów i skrzyń. Ktokolwiek tam był, z pewnością nie zajmował się mąką. Jared przełknął ślinę zauważając okno z zapalonym światłem.
            Rozejrzał się po raz kolejny. Po prawej stronie pola znajdowała się jakaś droga, jednak nie oświecała jej żadna lampa. Na horyzoncie widoczny był zarys jakiegoś budynku. Magazynu albo fabryki. Jeśli będzie miał kłopoty, nikt go nie usłyszy.
            Oczywiście, że nie. Przecież on już je miał. Nie ważne jak głośno krzyknie, pomoc nie nadejdzie, dlatego on sam musi dać sobie radę. A jeśli jest chociaż cień szansy, że ocali Cassidy…
            Zacisnął dłoń na kiju tak mocno, że poczuł jak wbijają mu się wszystkie drzazgi, jakie miał szanse dotknąć. Przywołując całą swoją odwagę, zrobił krok w przód, jednak już po sekundzie uświadomił, że był to błąd.
            Ziemia osunęła się pod jego nogą, a on nie mogąc złapać równowagi, upadł prosto w wydrążoną dziurę. Nóż wypadł mu z ręki, a kij zahaczył o korzeń, zatrzymując się wysoko nad jego głową. Otoczyła go ciemność.
Wyszarpnął z kieszeni zapalniczkę, którą nieświadomie zabrał myśliwemu i zapalił ją. Znajdował się w jakimś dole, przypominającym te które ludzie w filmach zastawiali na zwierzęta. Serce biło mu jak oszalałe.
Nagle zapalniczka wypadła mu z ręki i zgasła, a on sam zagryzł wierzch dłoni, żeby nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Poczuł łzy pod powiekami, gdy jego ciałem wstrząsnął potężny dreszcz pełen bólu. Przez głowę przemknęła mu myśl, czy aby wszystkie jego narządy są dalej na swoim miejscu.
            Gdy w końcu się trochę uspokoił, przekręcił się na plecy i spojrzał w niebo. Księżyc schował się za chmurami, a on starał się uspokoić oddech. Musiała minąć kolejna minuta, gdy z determinacją podniósł się na nogi. Wymacał nóż i rozejrzał się po dziurze. Dopiero teraz zauważył, że dół w którym się znajdował, był tak naprawdę fragmentem tunelu, który ciągnął się w stronę młyna.
            Rzucił tęskne spojrzenie kijowi, który został u góry i nie namyślając się długo ruszył stanowczo przed siebie. Bał się, że jeśli stałby tu chwilę dłużej, zrezygnowałby.
            Tunel musiał powstać przez Caduto. Ściany były twarde, a sufit stabilny, jakby znajdował się w kopalni. W ciągu drogi, przynajmniej dwa razy uderzył głową w szorstkie sklepienie. Od tamtej pory szedł powoli i ostrożnie, oświetlając sobie drogę zapalniczką. Słyszał tylko swój oddech, kroki i stanowczo zbyt głośnie myśli.
            Minęło zaledwie kilka minut, zanim przeszedł cały tunel, jednak Jared czuł jakby przeszedł kilka kilometrów. Co nie mijało się z prawdą, biorąc pod uwagę wielkość lasu, z którego przed chwilą się wydostał.
            Bał się wyciągnąć znowu zapalniczkę, więc po omacku dotarł do jakichś drzwi. Właściwie trudno było to nazwać drzwiami – znajdował się tam raczej zwykły kawał drewna z przyczepionym łańcuchem.
            Zdziwił się, nie mogąc znaleźć żadnej kłódki, albo chociaż zamka. Zmarszczył brwi i obejrzał się za siebie. Dotarło do niego, że nie spotkał po drodze ani jednej żywej duszy. Jeżeli w tym młynie naprawdę rezydował gang narkotykowy, nie powinien mieć chociaż jednego ochroniarza? Jak duże były szanse na to, że Caduto najzwyczajniej nie wiedzieli o istnieniu tunelu?
            Nasłuchiwał, jednak nie usłyszał praktycznie nic. Żadnych kroków, głosów, tylko ciche gwizdanie wiatru, gdy przelatywał przez deski młyna. Z głośno bijącym sercem uchylił drzwi.
            Wkroczył do zaciemnionego pomieszczenia. Przez szpary w suficie wydobywało się nikłe światło, oświetlając znajdujące się w środku przedmioty. Skrzynie, beczki, wiele szarych worków. Stały pod każdą ścianą, a biały proszek wysypywał się z nich na podłogę. Jared wstrzymał oddech, podchodząc do najbliższego z worków. Zanurzył rękę w worze, wyobrażając sobie najgorsze narkotyki o jakich miał okazję usłyszeć, jednak to co wyciągnął okazało się… mąką.
            Wypuścił ze świstem powietrze.
            – Naprawdę? – szepnął do siebie, domyślając się, że mógł się tego spodziewać. W końcu był w środku młyna.
            Jared patrzył skołowany jak mąka przesypuje miedzy jego palcami. Potrząsnął głową i spojrzał przed siebie. Naprzeciwko znajdowały się niskie schody, prowadzące do zniszczonych drzwi.
            Przeszedł kilka pierwszych stopni, ciągle nasłuchując. Ta cisza była przytłaczająca, Jareda zaczęły męczyć wątpliwości. Czy to możliwe, żeby pomylił miejsca? Pchnął drzwi i dopiero gdy znalazł się w ciemnym korytarzu, do jego uszu zaczęły dochodzić przytłumione głosy.
            Serce mu zamarło, a on zastygł w bezruchu. Szybko przylgnął plecami do ściany. Jeszcze nigdy nie był we wnętrzu młyna i był pewny, że nigdy więcej nie będzie chciał. Wyglądało na to, że składał się kilku pięter. Naprzeciwko niego stały kolejne spore schody prowadzące na górę. Po jego lewej stronie stała drabina prowadząca do jakiejś szafki, obok stało jeszcze więcej worków z mąką. Po prawej rozciągała się wysoka platforma, na której znajdowały się jakieś dziwne urządzenia, z pewnością potrzebne do przerabiania zboża. Wszystkie były pokryte grubą warstwą kurzu.
            Przeszedł szybko przez pomieszczenie i zaczął wspinać się na górę. Głosy były coraz wyraźniejsze, a on prawie położył się na schodach, nie chcąc zostać zauważonym. Na piętrze zauważył uchylone drzwi, zza których wydobywało się ostre światło. Cień rozmów dobiegał do jego uszu, jednak nie potrafił rozpoznać słów.
Wyciągnął szyję, starając się dojrzeć pomieszczenie. W środku przy sporym stole, siedzieli jacyś mężczyźni. Śmiejąc się, popijali coś z wielkich kufli. Kilku kiwało się na swoich krzesłach, jeden prawie leżał na blacie. Ci którzy potrafili jeszcze wyprostować plecy, wyglądali jakby dobrze się bawili.
            Jared zsunął się z powrotem. Nawet jeśli mężczyźni byli upici, nie było szans, żeby przemknął się obok nich niezauważony. A skoro Cassidy nie była więziona tu, to może na najwyższym piętrze?
            Zaklął cicho. I tak nie uda mu się tego sprawdzić, jeśli ci ludzie będą mu stać na drodze. Musi się ich na chwilę pozbyć. Usunąć ich wszystkich z drogi, żeby miał czas dostać się na wyższe piętro.
            Jared zmarszczył brwi. Musi ich najpierw wywabić z młyna…
            Ewakuować.
            Oczy zaświeciły mu się w ciemności. Zaczął przeglądać kąty młyna, szafki w poszukiwaniu jakiś papierów, lub liści, albo innego siana. Wiedział, że musiał być szybki, ale potrzebował czegoś suchego i łatwopalnego. W końcu wygrzebał z dna szafki, jakieś stare dokumenty i stwierdził, że nadadzą się idealnie. Wbiegł na platformę i wcisnął je w szczelinę, pomiędzy schodami, tak żeby ogień nie wywołał sporych szkód, a jednocześnie był widoczny dla mężczyzn.
            Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, którą ukradł myśliwemu Sandinowi i rozkręcił ją. Wylał część paliwa na dokumenty i trzęsącymi dłońmi poskładał ją z powrotem, nie marnując czasu, odpalił.
            Dokumenty natychmiast zajęły się ogniem, który zaczął osmalać schody na czarno. Chociaż wewnątrz trząsł się ze strachu, zadowolony z siebie wygiął usta w uśmiechu. W końcu coś poszło dobrze. Odwrócił się, mając zamiar schować się w tunelu, ale coś stanęło mu na drodze.
            Wysoki, dużo wyższy od niego, potężnie zbudowany mężczyzna wpatrywał się w niego z wściekłością.
Jared poczuł, że robi mu się niedobrze.

czwartek, 17 lipca 2014

Rodział 6 - Tropem Cassidy

Pierwsze co poczuł, gdy tylko odzyskał świadomość, to chłód. Nieprzyjemne zimno otaczało go z każdej strony, jakby w parodii czułego uścisku. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że jego głowa dryfuje kawałek dalej od ciała. Kilometr i kilka centymetrów za nim.
            Otworzył leniwie oczy, a jego powieki wydawały się jak z ołowiu. W pierwszym momencie, jedyne co widział to jakieś poprzeczne kreski przed jego twarzą. Dopiero później, wraz z pulsującym bólem skroni, powróciły do niego wyraźne obrazy.
            Wokół otaczał go las. Widział pozbawione liści korony drzew, zawieszone wysoko nad jego głową, zza których spoglądało na niego ciemne niebo. Jared mętnie kojarzył, że chyba pierwszy raz w życiu widzi tyle gwiazd na raz.
            Obrócił głowę na bok i zobaczył wielką postać, siedzącą pod wysoką sosną. Mężczyzna miał spuszczoną głowę i wyglądał jakby głęboko się nad czymś namyślał. Jego strzelba leżała tuż za nim, pozornie porzucona, jednocześnie cały czas pozostając w gotowości.
            Na widok broni, mózg Jareda zaczął znowu pracować. W jednej chwili jego ciało wypełnił ból, a on sam poruszył się niespokojnie, starając się nie wydawać żadnych dźwięków.
            Telefon. Peter zadzwonił do niego, powiedział… Powiedział Silierence, nie mógł się przesłyszeć. Myśliwy był przerażony, a potem…
            Przesunął wzrokiem wzdłuż swojego boku. Jego koszula podwinęła się mocno, a on czuł pod plecami wiele niewygodnych patyczków, igieł i szyszek. Skóra piekła nieubłaganie i miała wiele rozcięć, zupełnie jakby ktoś ciągnął go po szorstkiej ziemi. Jego prawy nadgarstek był dziwnie wygięty, ale to co go przeraziło to długi zawiązany na nim sznur. Włókna przesiąkły krwią, która wydobywała się z rany, po rozcięciu sznurem. Miał nadzieję, że jest zbyt otępiały by czuć pełny ból zsiniałej ręki.
            Spojrzał z powrotem w stronę mężczyzny, jednak on zniknął. Jared czuł jak jego tętno przyśpiesza, jakby serce miało mu zrobić dziurę w piersi. Rozejrzał się rozpaczliwie, podpierając się na zdrowej dłoni.
            Nagle myśliwy stanął nad nim i z wrogim wyrazem twarzy szarpnął jego ramię w górę. Jared poczuł ból w całym ciele i ciężko stanął na nogi. Mężczyzna trzymał go mocno, więc nawet gdyby miał na to siłę, nie mógłby uciec.  Lufa strzelby była wycelowana prosto w niego.
            – Czego chcesz? – warknął Jared, spoglądając na mężczyznę. Miał przekrwione oczy, a siwe włosy opadały mu na twarz, co nadawało mu wygląd szaleńca. Wpatrywał się w Jareda nie mrugając, przez co chłopak poczuł na karku dreszcze.
            – Szukają cię – wysapał mężczyzna.
            Jared drgnął. Zmrużył oczy, wiedział o czym mówi myśliwy.
            – Nawet jeśli, to co? Tak po prostu, chcesz mnie im oddać? – syknął, a myśliwy zacisnął mocniej rękę na jego ramieniu. – Co ci to da?
            – Caduto cię szukają – powtórzył, ignorując go. – Musisz tam być – powiedział i pociągnął go brutalnie w stronę drzew.
            Jared zaparł się nogami i starał się odepchnąć rękę myśliwego.
            – Puszczaj mnie! – krzyknął głośno. Strzelba uniosła się lekko w górę.
            – Stul pysk – warknął mężczyzna.
            – Nie! Odwal się ode mnie!
            – Zamknij się, dzieciaku!
            Jared odepchnął z całej siły myśliwego, jednak równie dobrze mógł spróbować przesunąć ścianę.
            Jak tylko znajdę Cassidy, idę na siłownie – przemknęło mu przez głowę, w momencie, gdy wielka pięść zwaliła go z nóg.
            Rzucił się przed siebie, nie zważając na to, że dalej się czołga, jednak mężczyzna złapał go za kostkę i uniósł całą nogę. Jared szarpał się wściekle, łapiąc się pnia jakiegoś drzewa. Gdy już poczuł, że wygrywa, strzelba wystrzeliła.
            Huk ogłuszył go i w pierwszym momencie Jared puścił pień, przez co myśliwy odciągnął go w swoją stronę. Dopiero po chwili chłopak zorientował się, że strzał chybił, a pocisk został wbity w ziemię obok niego.
            Poczuł jakby coś rozdzierało mu brzuch i okolice klatki piersiowej, gdy myśliwy przeciągał go do siebie, a koszulka z powrotem się podwinęła. Przez kilka sekund czuł jakby każda igła z runa na którym leżał, wbiła mu się pod skórę i urządziła ruchliwą dyskotekę. Krzyknął i przeniósł rękę na brzuch, zauważając, że tam również ma pełno ran i rozcięć takich samych jak na plecach.
            – Ciągnąłem cię, ale ty zacząłeś krwawić – usłyszał niski głos myśliwego. – Postanowiłem poczekać, aż się obudzisz.
            – Szorowałeś mną cały las?! – krzyknął, nagle uświadamiając sobie sens sznura na jego nadgarstku. Myśliwy tak samo postąpił z szakalem, wtedy koło hotelu.
            Mężczyzna nie odpowiedział, a Jared przytknął dłonie do skóry na klatce piersiowej. Koszulka na całej powierzchni tułowia była przesiąknięta na ciemno-czerwony kolor, a on czuł jak z zanieczyszczonych ran wypływa krew.
            To tylko zadrapania idioto, nie wykrwawisz się – prychnął sam na siebie, chcąc, żeby jego wewnętrzny głosik brzmiał stanowczo.
            Zacisnął zęby i zaczął odplątywać sznur. Gdy odrywał go od zakrwawionej ręki, wydał z siebie dziwny dźwięk, coś pomiędzy krzykiem, a jęknięciem. Rana wokół nadgarstka była głęboka i mocno krwawiła, a przede wszystkim bolała.
            W końcu odwrócił się i przeniósł wzrok na myśliwego.
            – Nie waż się znowu uciekać – ostrzegł mężczyzna.
            – Bo co? Zastrzelisz mnie? – warknął Jared. – Powiedziałeś, że Caduto mnie szukają, podejrzewam, że woleliby żywego.
            – Zamknij się i wstań – rozkazał mężczyzna. – Sam do nich pójdziesz.
            ­– Jesteś szaleńcem! Nie ma mowy – krzyknął Jared.
            – Wstawaj! – ryknął myśliwy, łapiąc go za ramię. Chłopak syknął. – Powiedziałeś, że chcesz odnaleźć kuzynkę, tak?
            Jared patrzył wyzywająco na mężczyznę, jednak ten najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi.
            – Tak czy nie?! – krzyknął mu w twarz, tak, że chłopak poczuł jego śmierdzący oddech.
            Myśliwy szarpnął nim, a Jared niechętnie kiwnął głową.
            – No to widzisz, dzieciaku – warknął mężczyzna, patrząc mu prosto w oczy. – Jakieś cztery kilometry na wschód stoi od dawna nieużywany młyn. Pójdziesz tam, a znajdziesz tę dziewczynę, a potem ty i twój blady kolega, wrócicie z nią do miasta i wyjedziecie gdzieś daleko…
            – Myślałem, że chcesz mnie oddać tym popaprańcom z Caduto! – krzyknął Jared. – Dlaczego nagle chcesz mnie wysłać na jakąś misję ratunkową?!
            Mężczyzna przypatrzył się uważnie jego twarzy i wziął ręce z jego ramion.
            – Ponieważ w ciebie nie wierzę – powiedział, unosząc kąciki ust. – Nie wierzę, żeby głupi szesnastolatek dał radę całemu oddziałowi Caduto, bez jakiejkolwiek broni – uśmiechnął się drwiąco. – I dlatego, że gdy głupi szesnastolatek zostanie złapany, powie, że został przysłany przez starego Sandina z pod lasu na znak pokoju, a Caduto przestanie wysyłać w tę stronę te zapchlone szakale.
            – Nie zrobię tego – warknął Jared.
            – Dlaczego nie? – spytał z satysfakcją myśliwy. – Powiedziałem ci, gdzie się znajduje ta twoja kuzynka. Przysługa za przysługę.
            Jared wpatrywał się w niego z nienawiścią. W jednej chwili jakiekolwiek pozytywne uczucia odnośnie tego człowieka, wyparowały. Przez chwilę zastanawiał się, jak głupi musiał być, żeby wejść z obcym, uzbrojonym mężczyzną do lasu. To wszystko było bez sensu.
            – Smutne, że to dzieciaki zawsze płacą za błędy ojców.
            Jared zamarł, ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Po chwili poderwał gwałtownie głowę.
            – O czym ty gadasz? – spytał, przeszywając mężczyznę wzrokiem.
            On tylko przymknął oczy i uśmiechnął się złośliwie. Wyglądał jak człowiek który jednocześnie ma ochotę wybuchnąć śmiechem, jak i uderzyć głową w stół.
            – Wróć żywy, to pogadamy.
            Jared zacisnął powieki. Mętlik w jego głowie robił się większy z każdą minutą i mógł szczerze powiedzieć, że ma dość. Przez chwilę jedynym czego chciał to łóżko i gorąca herbata. Skąd mógł przypuszczać, że kiedykolwiek będzie mu tak niewiele potrzebne do szczęścia?
            Gdy otworzył oczy, wiedział co mu potrzebne: Cassidy. Dopiero gdy znajdzie dziewczynę zazna spokoju.
            – Wschód jest w tamtą stronę – zadrwił myśliwy, unosząc dłoń. – Radziłbym ci się pośpieszyć. Nie wiadomo po ilu porcjach twoja kuzynka uzależni się całkowicie.
            Jared odwrócił się do niego plecami. Uzbrojony jedynie w krótki nóż myśliwski, rozważał, czy udałoby mu się zaatakować człowieka ze strzelbą i jednocześnie samemu nie zginąć. Jednak czując, że jego szanse są nikłe, zrezygnował. Mimo że myśliwy robił tylko to, co według niego było właściwe, Jared całą wściekłością obarczył jego osobę. Nigdy nie był typem bohatera, nigdy nie przyszło mu na myśl, żeby się za kogoś poświęcać. Nawet do sprawy Cassidy podchodził z dystansem i wiedział, że w głębi ducha był tak naprawdę tchórzem.
            Jednak gdy wchodził coraz głębiej między drzewa, na jego twarzy nie było widać oznak tchórzostwa, a jego oczy błyszczały niebezpiecznie. Zacisnął rękę na nożu, jak na ostatniej desce ratunku i bez strachu przemierzał las.
            W oddali słyszał jeszcze krzyki myśliwego, jednak całkowicie je zignorował. Nie miał zamiaru za nikogo się poświęcać tej nocy. Wejdzie tam, odnajdzie Cassidy i sam nie da się porwać.
            Szatański plan zrodził się w jego głowie, gdy pomyślał o myśliwym.
            – Idź do diabła – szepnął, wyciągając przed siebie nóż.


۞


– Panie Willselt? – usłyszał niewyraźny głos pielęgniarki.
            Mruknął coś przez sen, nie otwierając oczu. Białe światło raziło go mocno przez powieki, więc zakrył je dłonią.
            – Panie Willselt, za chwilę północ – ten sam głos uporczywie wdzierał się do jego czaszki. Ale on mu na to pozwalał, ten głos nie był zły, lepiej, był aksamitny i gładki, delikatnie pieścił jego uszy…
            – Panie Willselt!
            Peter podskoczył gwałtownie na krześle i rozejrzał się wokół zdezorientowany. Jego plecy boleśnie zaprotestowały, gdy je niespodziewanie wyprostował, po godzinie krzywego leżenia, na niewygodnym plastikowym krzesełku. Biały korytarz oślepił jego oczy, a on skrzywił się gdy przez parę sekund nie widział praktycznie nic.
            Gdy w końcu podniósł zaspany wzrok, ujrzał dziewczynę stojącą w białym kitlu. W porównaniu do większości pielęgniarek w tym szpitalu, ta nie mogła być wiele starsza od niego, a może nawet była w tym samym wieku. Jasno brązowe włosy opadały jej falami na ramiona i ładnie odcinały się od jej oliwkowej cery. Równie brązowe oczy patrzyły na niego spod czarnych rzęs, a na jej ustach gościł delikatny, a jednak pełen rozbawienia uśmiech.
            – Co… – Peter chrząknął, prostując się na krześle. – Coś nie tak?
            – Dochodzi dwunasta, wydawało mi się, że powinnam pana obudzić – opowiedziała dziewczyna.
            Peter spojrzał na zegarek. Szlag, oczywiście, że zasnął!
            – Dziękuję, czekam na pewny telefon – powiedział, zamyślając się. Jared do tej pory nie zadzwonił, czy coś się stało?
            Dziewczyna usiadła obok niego. Kitel podwinął się jej do połowy ud, tak, że Peter mógł zobaczyć jej cieliste rajtuzy.
            – Wygląda pan na zmartwionego – powiedziała, zakładając nogę na nogę. Peter oderwał wzrok. – To pana dziewczyna? – spytała, patrząc wymownie, na drzwi za którymi leżała Dominica.
            Peter odruchowo spojrzał w tamtą stronę. Jeśli operacja do tego czasu się nie skończyła, jak źle musiało być z czternastolatką? Czuł jakby coś wyślizgnęło mu się spod nóg. Coś się działo, jak nie z Jaredem to z Dominicą.
            – Przyjaciółka przyjaciela – odparł Peter, odwracając się w stronę dziewczyny. – To pani chłopak? – zapytał, wskazując na stojącego w pobliżu mężczyznę. Przypadek chciał, że pokazał na bardzo starego już dziadka z siwymi włosami. Dziewczyna uśmiechnęła się, ukazując szereg białych zębów.
            – Jeśli chciał mnie pan zapytać, czy jestem wolna, to tak – powiedziała. – Mam wrażenie, że mój chłopak dryfuje na razie gdzieś w dalekiej przyszłości.
            Peter zmarszczył brwi.
            – Twoi rówieśnicy to idioci – stwierdził jakby to było coś oczywistego.
            Dziewczyna zaśmiała się.
            – Emma – powiedziała, wyciągając do niego drobną rękę.
            – Peter – uśmiechnął się, przyjmując dłoń.
            – Wiem – odparła, machając jakąś kartką. – Bez obrazy, ale wyglądasz okropnie.
            – Skoro powiedziała to taka piękna dziewczyna, to musi być prawda – powiedział bezmyślnie Peter.
            Emma wywróciła oczami rozbawiona. Miała naprawdę piękne oczy.
            – Masz cienie pod oczami, jesteś blady i brudny. Nie wspominając, oczywiście, o tej krwi na ubraniach – ciągnęła. – Krótko mówiąc, wyglądasz okropnie. Powinieneś jechać do domu, twojej koleżance nic się nie stanie.
            Peter westchnął i przejechał ręką po włosach, robiąc z nich jeszcze większy bałagan.
            – Wiem, ale czekam na pewien telefon – powiedział, zerkając na wyświetlacz. Nadal pusto. – W ogóle, nie powinienem zasypiać.
            Emma przypatrzyła mu się zmartwiona.
            – W takim razie – zaczęła. Jej głos znowu przybrał ten śliczny delikatny ton. – Może przyniosę ci kawy?
            Peter uśmiechnął się.
            – Mogę sam sobie przynieść.
            – Na razie nie mam nic do roboty, a ty wyglądasz jakbyś miał zaraz stracić przytomność. Mogę się przejść.
            – To będzie wredne – przekrzywił głowę Peter.
            – Och daj spokój! Ja ci zamówię – nagle wyszczerzyła swoje białe ząbki. – Jestem pielęgniarką, więc nie mam największej pensji…
            Peter zaśmiał się i włożył jej w rękę pieniądze.
            – Zaraz wracam – powiedziała Emma i wstała, odchodząc w głąb korytarzu.
            Peter uśmiechał się jeszcze chwilę, patrząc na młodą pielęgniarkę. Było warto ścierpieć atak szakala i te niewygodne krzesełka, dla takiego widoku. Chyba będzie musiał podziękować Dominice, że dała się pogryźć.
            Zupełnie w tej samej chwili, w której zamierzał się podnieść i po raz kolejny spróbować zajrzeć do sali w której przetrzymywali czternastolatkę, jego telefon zaczął wibrować. W prawie pustym korytarzu rozległa się piosenka jego ulubionego zespołu, a Peter nie spoglądając na ekran, przyłożył komórkę do ucha.
            – Jared, co z tobą? – zapytał na wstępie.
            – Peter – usłyszał damski głos. – Nie pytaj skąd mam twój numer. Tu Cassidy.
            Peter zmarszczył brwi. Z jednej strony miał ochotę zaśmiać się, a z drugiej zacząć krzyczeć i schować się pod łóżko. W końcu pierwsze pragnienie wygrało.
            – Żartujesz, nie? Bo jeśli to ty, to szukamy cię od dłuuugiego czasu, mała, a ty masz czelność teraz do mnie dzwonić – pokręcił z politowaniem głową, mimo że nikt go nie widział. – Masz jeszcze okazję się wycofać.
            – Nazywam się Cassidy Blake i potrzebuję twojej pomocy – powiedziała dziewczyna.
            Peter znowu roześmiał się.
            – No dawaj, dawaj. Zaczęło się jak w kiepskiej telenoweli.
            – Wiem, że masz powody, żeby mi nie wierzyć – powiedziała szybko dziewczyna. – Ale musisz mi pomóc, inaczej nigdy więcej nie zobaczysz Jareda.
            Ciało Petera nieświadomie spięło się. Wstał i odszedł kawałek dalej.
            – Zostaw go w spokoju – warknął do telefonu.
            – Właśnie do tego jesteś mi potrzebny – powiedziała Cassidy. – Musisz go stąd zabrać. Gdziekolwiek, byle poza miasto.
            – Caduto chcą go dorwać, wiem o tym – syknął. – A ty?
            – Zrobiłam coś bardzo, bardzo złego, Peter – odparła dziewczyna. W jej głosie pobrzmiewał autentyczny smutek, przeplatany z niepokojem. – Musisz powstrzymać Jareda, inaczej nigdy więcej go nie zobaczysz.
            Oczy Petera zwęziły się. Przez głowę przeleciała mu myśl, czy Emma wybaczy mu jeśli za chwilę wybiegnie ze szpitala, jednak szybko została zduszona, przez wściekłe uczucie determinacji.
            – Co zrobiłaś?