Na samym początku, chciałabym mocno przeprosić was za tak długą nieobecność. Nie planowałam tego, nie udało mi się wstawić tego rozdziału wcześniej, jednak obiecuję poprawę! :) Dziękuję serdecznie Lusi A. i Pisane Wyobraźnią za cudowne komentarze - cieszę się, że to co piszę wam się podoba - a także wszystkim cichym czytelnikom, którzy nie planują się ujawniać :) Zapraszam do czytania!
Las
był gęsty, a ciemne gałęzie ledwo odcinały się od nieba. Liście dawno już
spadły z drzew, zasypując błotniste podłoże, więc księżyc bez przeszkód oświecał
Jaredowi drogę. Coraz rzadziej napotykał drzewa iglaste, przez co czuł się
nieprzyjemnie zbyt widoczny.
Zdarzało się, że co jakiś czas,
jakieś zwierzę wyskakiwało mu na przód, po czym szybko uciekało w głąb lasu. W
którymś momencie złapał leżący mu pod nogami gruby kij i zaczął ochraniać się
nim jak tarczą. Podejrzewał, że krótki nóż na niewiele mu się zda, jeśli
przyjdzie mu stanąć twarzą w twarz z jakąś leśną bestią.
Zesztywniał, wyobrażając sobie
atakującego niedźwiedzia. W takim wypadku, nawet karabin nie uratowałby mu
tyłka. Rozejrzał się znowu po okolicy i
usiadł pod jednym z wielkich pni. Od razu zakręciło mu się w głowie.
Dotknął palcami skroni i poczuł
zaschniętą krew, która zdążyła poplamić jego i tak brudną koszulkę.
Czuł się beznadziejnie. Adrenalina przestawała działać, a on coraz wyraźniej
czuł ból, we wszystkich poranionych częściach ciała. Podniósł do góry nóż i
przyjrzał mu się. Blade światło odbijało się od ostrza.
Co on właściwie robił? Każda
zabrudzona rana na jego plecach, przypominała mu jak wielkim był idiotą.
Uśmiechnął się gorzko. Peter z pewnością, właśnie coś takiego by mu teraz
powiedział.
Zamknął oczy. Miał nadzieję, że
Dominica szybko wróci do zdrowia. I że ten wypadek nie będzie niósł ze sobą
większych konsekwencji, dziewczyna miała w końcu tylko czternaście lat. To on ją w to wciągnął, nie mogąc sobie samemu poradzić.
Myśli o Dominice, sprowadziły go do
jej domu, gdy jeszcze dzisiaj rano, leżał tam, starając się odespać pechową
noc. W sumie, gdyby zignorować ten chłód, to tutaj też mógłby się położyć i…
Niespodziewany skowyt przeszył
jego uszy na wylot. Zdecydowanie różnił się od psiego czy wilczego, jednak był
do nich wystarczająco podobny by wiedzieć co się zbliża.
Na chwilę zapomniał jak się oddycha,
jednak reszta jego ciała szybko się rozbudziła i zerwał się na nogi. Nie będzie
miał szans w walce z chorymi szakalami. Wsadził nóż do kieszeni i złapał się
najniższej gałęzi drzewa. Zaparł się nogami o pień i podciągnął, ignorując
bolący nadgarstek.
Gdy był wystarczająco wysoko, zamarł
w bezruchu, nasłuchując. Drzewo było potężne, a gałęzie grube, więc nawet bez
liści, mogły ukryć jego ciało. Delikatne szelesty docierały do jego uszu, a
serce podskoczyło u tak gwałtownie, że wstrzymał oddech.
Po chwili usłyszał kolejny skowyt, a
gdy spojrzał w dół, zobaczył trzy biegnące drapieżniki. Nie wyglądały na tak
wściekłe, jak ten który zaatakował Dominicę, jednak w wielu miejscach, również
nie miały sierści. Jeden z szakali przebiegł dokładnie pod Jaredem, a drugi
szybko go dogonił. Trzecie zwierzę, zatrzymało się przy pniu. Szakal zaczął
węszyć, niemal wciskając swój nos w podłoże.
Jaredowi serce podskoczyło do gardła.
Te podobne do psów zwierzęta potrafiły złapać jego zapach, co jeśli umieją
wspinać się po drzewach?
Szakal nadstawił uszu, a on sam
wyciągnął nóż. Przyłożył ostrze do kawałka gałęzi i z całym swoim skupieniem
zaczął go odrywać.
Trzask jaki wydała kora, z pewnością
musiał usłyszeć cały las.
Szakal podniósł łeb i zaczął
warczeć, więc Jared nie marnując czasu odrzucił korę w stronę drzew za nim.
Rozległy się odgłosy podobne do przedzierania się las, a zwierzę natychmiast
skierowało w tamtą stronę swój pysk. W tym samym momencie pojawiły się dwa inne
szakale.
– Eja! – rozległ się krzyk. Jared
błyskawicznie spojrzał w tamtą stronę. – Co jest? Do roboty, wyleniałe
sierściuchy!
Zmrużył oczy, starając się dojrzeć
poprzez ciemności wołającego mężczyznę. Był wysoki i widocznie napakowany. Na
chwilę księżyc oświetlił jego czerwone włosy.
– Głupie bydlaki – warknął Gregory
Nigel.
Zwierzęta wygięły grzbiety, a z
pyska jednego z nich zaczęła wydobywać się szara piana.
Nigel bynajmniej się nie wystraszył.
Wyciągnął zza paska coś co wyglądało na bat, a drugą ręką sięgnął po jakieś
białe pudełko.
Uśmiechnął się paskudnie, otwierając
pokrywkę i wyciągnął jakiś mały przedmiot. Jared musiał naprawdę wytężyć wzrok,
żeby zrozumieć, że była to strzykawka z jakimś płynem. Nigel opuścił dłoń, tak,
żeby była dobrze widoczna dla szakali. Ich reakcja była niespodziewana.
Niczym wytresowane psy, szakale
przestały warczeć i usiadły na ziemi, pochylając łeb do przodu. Ich oczy dalej
uważnie obserwowały Nigela, a nosy poruszały się, węsząc zapach. Wszystkie trzy
niespokojnie poruszały ogonem.
Po chwili Nigel zaśmiał się gardłowo
i zamknął strzykawkę z powrotem w pudełku. Szakale podniosły się wzburzone,
jednak jeden trzask bata przywrócił je do porządku.
Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo.
– Won! – ryknął w stronę zwierząt.
Głos miał chrapliwy i niewyraźny. Uderzył batem szakala, a on wydał z siebie
skowyt. – I macie go znaleźć, bezużyteczne kupy sierści! Wiemy, że tu jest!
Jared wstrzymał oddech, obserwując
podążającego za szakalami Nigela. Jego czerwone włosy odcinały się od
ogarniającej ich ciemności.
Odczekał parę minut, nasłuchując.
Rozejrzał się i zeskoczył z drzewa, wydając z siebie głośny jęk bólu. Czuł się
jakby połamał kolana, razem ze wszystkimi kośćmi od pasa w dół. Kucał przez
chwilę, szukając obrażeń, jednak wszystko wyglądało w miarę w porządku. Złapał
znaleziony wcześniej kij i krzywiąc się, ruszył przed siebie.
Przez chwilę nie mógł uwierzyć we
własne szczęście. Dalej żył, mimo spotkania z kojotami i samym Gregorym
Nigelem! W końcu jakieś zwycięstwo.
Mimo wszystko poczuł jeszcze większy
strach. Nigel udowodnił mu, że to nie sen, ani jakaś chora zabawa. Caduto
naprawdę kontroluje szakale.
Nagle znalezienie Cassidy stało się
jeszcze bardziej realne.
Ta myśl sprawiła, że w Jaredzie
obudziła się jakaś nowa siła, która zagłuszyła ból w całym ciele. A przynajmniej
do momentu, w którym las zaczął się przerzedzać.
Drzew było coraz mniej, a po paru
minutach Jared stanął na skraju wielkiej łąki. Od razu jego wzrok spoczął na
gigantycznym młynie. Nieruchome ramiona, wydawały się nieproporcjonalnie duże
na tle ciemnego nieba. U stóp młyna leżało kilka porozrzucanych worów i skrzyń.
Ktokolwiek tam był, z pewnością nie zajmował się mąką. Jared przełknął ślinę
zauważając okno z zapalonym światłem.
Rozejrzał się po raz kolejny. Po
prawej stronie pola znajdowała się jakaś droga, jednak nie oświecała jej żadna
lampa. Na horyzoncie widoczny był zarys jakiegoś budynku. Magazynu albo
fabryki. Jeśli będzie miał kłopoty, nikt go nie usłyszy.
Oczywiście, że nie. Przecież on już
je miał. Nie ważne jak głośno krzyknie, pomoc nie nadejdzie, dlatego on sam
musi dać sobie radę. A jeśli jest chociaż cień szansy, że ocali Cassidy…
Zacisnął dłoń na kiju tak mocno, że
poczuł jak wbijają mu się wszystkie drzazgi, jakie miał szanse dotknąć.
Przywołując całą swoją odwagę, zrobił krok w przód, jednak już po sekundzie
uświadomił, że był to błąd.
Ziemia osunęła się pod jego nogą, a
on nie mogąc złapać równowagi, upadł prosto w wydrążoną dziurę. Nóż wypadł mu z
ręki, a kij zahaczył o korzeń, zatrzymując się wysoko nad jego głową. Otoczyła
go ciemność.
Wyszarpnął z kieszeni zapalniczkę, którą
nieświadomie zabrał myśliwemu i zapalił ją. Znajdował się w jakimś dole, przypominającym
te które ludzie w filmach zastawiali na zwierzęta. Serce biło mu jak oszalałe.
Nagle zapalniczka wypadła mu z ręki i
zgasła, a on sam zagryzł wierzch dłoni, żeby nie wydać z siebie żadnego dźwięku.
Poczuł łzy pod powiekami, gdy jego ciałem wstrząsnął potężny dreszcz pełen
bólu. Przez głowę przemknęła mu myśl, czy aby wszystkie jego narządy są dalej
na swoim miejscu.
Gdy w końcu się trochę uspokoił,
przekręcił się na plecy i spojrzał w niebo. Księżyc schował się za chmurami, a
on starał się uspokoić oddech. Musiała minąć kolejna minuta, gdy z determinacją
podniósł się na nogi. Wymacał nóż i rozejrzał się po dziurze. Dopiero teraz
zauważył, że dół w którym się znajdował, był tak naprawdę fragmentem tunelu,
który ciągnął się w stronę młyna.
Rzucił tęskne spojrzenie kijowi,
który został u góry i nie namyślając się długo ruszył stanowczo przed siebie.
Bał się, że jeśli stałby tu chwilę dłużej, zrezygnowałby.
Tunel musiał powstać przez Caduto.
Ściany były twarde, a sufit stabilny, jakby znajdował się w kopalni. W ciągu
drogi, przynajmniej dwa razy uderzył głową w szorstkie sklepienie. Od tamtej
pory szedł powoli i ostrożnie, oświetlając sobie drogę zapalniczką. Słyszał
tylko swój oddech, kroki i stanowczo zbyt głośnie myśli.
Minęło zaledwie kilka minut, zanim
przeszedł cały tunel, jednak Jared czuł jakby przeszedł kilka kilometrów. Co
nie mijało się z prawdą, biorąc pod uwagę wielkość lasu, z którego przed chwilą
się wydostał.
Bał się wyciągnąć znowu zapalniczkę,
więc po omacku dotarł do jakichś drzwi. Właściwie trudno było to nazwać
drzwiami – znajdował się tam raczej zwykły kawał drewna z przyczepionym
łańcuchem.
Zdziwił się, nie mogąc znaleźć
żadnej kłódki, albo chociaż zamka. Zmarszczył brwi i obejrzał się za siebie.
Dotarło do niego, że nie spotkał po drodze ani jednej żywej duszy. Jeżeli w tym
młynie naprawdę rezydował gang narkotykowy, nie powinien mieć chociaż jednego
ochroniarza? Jak duże były szanse na to, że Caduto najzwyczajniej nie wiedzieli
o istnieniu tunelu?
Nasłuchiwał, jednak nie usłyszał
praktycznie nic. Żadnych kroków, głosów, tylko ciche gwizdanie wiatru, gdy
przelatywał przez deski młyna. Z głośno bijącym sercem uchylił drzwi.
Wkroczył do zaciemnionego
pomieszczenia. Przez szpary w suficie wydobywało się nikłe światło, oświetlając
znajdujące się w środku przedmioty. Skrzynie, beczki, wiele szarych worków.
Stały pod każdą ścianą, a biały proszek wysypywał się z nich na podłogę. Jared
wstrzymał oddech, podchodząc do najbliższego z worków. Zanurzył rękę w worze,
wyobrażając sobie najgorsze narkotyki o jakich miał okazję usłyszeć, jednak to
co wyciągnął okazało się… mąką.
Wypuścił ze świstem powietrze.
– Naprawdę? – szepnął do siebie,
domyślając się, że mógł się tego spodziewać. W końcu był w środku młyna.
Jared patrzył skołowany jak mąka
przesypuje miedzy jego palcami. Potrząsnął głową i spojrzał przed siebie.
Naprzeciwko znajdowały się niskie schody, prowadzące do zniszczonych drzwi.
Przeszedł kilka pierwszych stopni,
ciągle nasłuchując. Ta cisza była przytłaczająca, Jareda zaczęły męczyć
wątpliwości. Czy to możliwe, żeby pomylił miejsca? Pchnął drzwi i dopiero gdy
znalazł się w ciemnym korytarzu, do jego uszu zaczęły dochodzić przytłumione
głosy.
Serce mu zamarło, a on zastygł w
bezruchu. Szybko przylgnął plecami do ściany. Jeszcze nigdy nie był we wnętrzu
młyna i był pewny, że nigdy więcej nie będzie chciał. Wyglądało na to, że
składał się kilku pięter. Naprzeciwko niego stały kolejne spore schody
prowadzące na górę. Po jego lewej stronie stała drabina prowadząca do jakiejś
szafki, obok stało jeszcze więcej worków z mąką. Po prawej rozciągała się
wysoka platforma, na której znajdowały się jakieś dziwne urządzenia, z
pewnością potrzebne do przerabiania zboża. Wszystkie były pokryte grubą warstwą
kurzu.
Przeszedł szybko przez pomieszczenie
i zaczął wspinać się na górę. Głosy były coraz wyraźniejsze, a on prawie
położył się na schodach, nie chcąc zostać zauważonym. Na piętrze zauważył
uchylone drzwi, zza których wydobywało się ostre światło. Cień rozmów dobiegał
do jego uszu, jednak nie potrafił rozpoznać słów.
Wyciągnął szyję, starając się dojrzeć
pomieszczenie. W środku przy sporym stole, siedzieli jacyś mężczyźni. Śmiejąc
się, popijali coś z wielkich kufli. Kilku kiwało się na swoich krzesłach, jeden
prawie leżał na blacie. Ci którzy potrafili jeszcze wyprostować plecy,
wyglądali jakby dobrze się bawili.
Jared zsunął się z powrotem. Nawet
jeśli mężczyźni byli upici, nie było szans, żeby przemknął się obok nich
niezauważony. A skoro Cassidy nie była więziona tu, to może na najwyższym
piętrze?
Zaklął cicho. I tak nie uda mu się
tego sprawdzić, jeśli ci ludzie będą mu stać na drodze. Musi się ich na chwilę
pozbyć. Usunąć ich wszystkich z drogi, żeby miał czas dostać się na wyższe
piętro.
Jared zmarszczył brwi. Musi ich
najpierw wywabić z młyna…
Ewakuować.
Oczy zaświeciły mu się w ciemności.
Zaczął przeglądać kąty młyna, szafki w poszukiwaniu jakiś
papierów, lub liści, albo innego siana. Wiedział, że musiał być szybki, ale potrzebował
czegoś suchego i łatwopalnego. W końcu wygrzebał z dna szafki, jakieś stare
dokumenty i stwierdził, że nadadzą się idealnie. Wbiegł na platformę i wcisnął
je w szczelinę, pomiędzy schodami, tak żeby ogień nie wywołał sporych szkód, a
jednocześnie był widoczny dla mężczyzn.
Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę,
którą ukradł myśliwemu Sandinowi i rozkręcił ją. Wylał część
paliwa na dokumenty i trzęsącymi dłońmi poskładał ją z powrotem, nie marnując
czasu, odpalił.
Dokumenty natychmiast zajęły się
ogniem, który zaczął osmalać schody na czarno. Chociaż wewnątrz trząsł się ze
strachu, zadowolony z siebie wygiął usta w uśmiechu. W końcu coś poszło dobrze.
Odwrócił się, mając zamiar schować się w tunelu, ale coś stanęło mu na drodze.
Wysoki, dużo wyższy od niego, potężnie
zbudowany mężczyzna wpatrywał się w niego z wściekłością.
Jared poczuł, że robi mu się niedobrze.